Doceńmy umiejętności naszych lekarzy

Doceńmy umiejętności naszych lekarzy

Czy znacie kogoś, kto nie narzekałby na lekarzy? Ja nie znam. Każdy, kogo pytałam, jak ocenia ich umiejętności, zgłaszał całą listę skarg i zażaleń. Na brak empatii, pośpiech i traktowanie z góry. Na niechęć do kierowania na badania i do innych specjalistów. Na brak zainteresowania na zgłaszane problemy. Każdy z moich rozmówców twierdził, że “za granicą nikt by sobie na TO nie pozwolił”, że “jesteśmy w Unii, a traktują nas jak obywateli drugiej lub trzeciej kategorii”, że “w innych krajach lekarze bardziej się starają, bo szanują sobie pracę”. A jak naprawdę jest w innych krajach UE?

Na początek weźmy pod lupę Wielką Brytanię. W końcu to jej przykład posłużył naszym decydentom za wzór, kiedy opracowywali zręby systemu ochrony zdrowia, opartego na lekarzu pierwszego kontaktu, czyli odpowiedniku brytyjskiego GP (General Practitioner). Czy brytyjska ochrona zdrowia rzeczywiście zasługuje na to, by się na niej wzorować?

Oddajmy głos Martynie, Polce mieszkającej od ponad 9 lat na Wyspach, mamie 2-letniej Lilly.

W ciąży miałam problemy z nadciśnieniem i od około 5. miesiąca cała byłam napuchnięta jak balon. Chodziłam po lekarzach, ale trzech różnych, u których byłam, próbowało mi wmówić, że mam wysokie ciśnienie od wchodzenia po schodach i strachu przed porodem. Jeden nawet nie miał pojęcia, co to jest gestoza, jak mu zasugerowałam, że moja mama też miała nadciśnienie w ciąży. Dopiero, kiedy trafiłam do lekarki z Indii (na koniec 6. miesiąca), sprawdziła mi poziom białka w moczu (okazało się, że położna nie raczyła mnie wcześniej poinformować, ze miałam nieprawidłowe wyniki badań) i od razu wysłała mnie do szpitala. Trzymali mnie tam 4 godziny, robili mi mnóstwo badań i podłączyli do monitora. Położne miały do mnie pretensje, że bardzo późno do nich przyjechałam i poinformowały, że prawdopodobnie mam zatrucie ciążowe. Musiałam jeździć do szpitala co trzy dni, bo w ośrodkach zdrowia nie mają sprzętu, który mógłby wszystko monitorować, jak trzeba. Widzialam sie z kilkoma ginekologami, przydzielono mi tzw. konsultanta. On ciągle próbował mi wmówić, że wymyśliłam sobie tę gestozę. Zbywał mnie. W 34. tygodniu ciąży znów trafiłam do konsultanta. Na szczęście zastępowała go inna lekarka. Była w szoku, że jeszcze nie leżałam na oddziale. Kazała mi zostać w szpitalu, bo miałam już niebezpiecznie wysokie ciśnienie. Po czterech dniach pobytu na oddziale przyszedł do mnie konsultant i stwierdził, ze wyglądam o wiele lepiej (wtedy byłam już napuchnięta jak balon, z ciśnieniem 170/100), i że wypisuje mnie jeszcze tego samego dnia do domu. Byłam w szoku. Miałam już regularne skurcze… Na szczęście w ostatnim momencie przyszła do mnie pani ginekolog, ta sama, która zasugerowała wcześniej, żebym została w szpitalu, zobaczyła mnie, sprawdziła mi ciśnienie i kazała zrobić szczegółowe badania. Wyniki były tak złe, że zdecydowano się na wywołanie porodu. Jednak Lilka zdecydowała inaczej i na około godzinę przed zaplanowanym wywołaniem obróciła się pupą w dół.  Musiałam czekać na cesarkę do rana. Przed cesarką anestezjolog wcisnął mi rurkę w żyłę, żeby lepiej było im sprawdzać ciśnienie. Śmiał mi się w twarz, że jeszcze na “żywca" tego nie robił. Z Lilką wszystko było w porządku, dostała 8 punktów, przez parę godzin była w inkubatorze. Gorzej było ze mną. Zostawili mnie na oddziale, Lilkę zabrali na oddział dla wcześniaków. Przez całą noc po cesarce walczyłam o życie, wpadłam w rzucawkę. Okazało się, że sprzęt, pod który podłączył mnie anestezjolog, był wadliwy. Moje ciśnienie drastycznie spadało, a maszyna do pomiaru pokazywała, że jest odwrotnie. Polegając na niej, cały czas wstrzykiwali mi ogromne ilości leków hipotensyjnych. W ten sposob doprowadzili do rzucawki. Pamiętam tylko krzyki lekarki, że mnie zabiją… Jako jedyna sprawdziła mi ciśnienie ręcznie i doznała szoku. Kiedy odzyskałam świadomość, dostałam takich drgawek, ze Krystian, mój mąż, bał się dać mi na ręce Lilkę. Przez następne kilka dni lekarze co chwila dawali mi inne leki, bo nie potrafili mi obniżyć ciśnienia. Dopiero po 4. wizycie w szpitalu sama zasugerowałam lekarce właściwy lek. Mimo że musiałam go brać w dosyć dużych dawkach, dołożyli mi  jeszcze kombinację 2 innych. Położne cały czas naciskały, żebym karmiła córkę piersią, mimo że akurat przy tych lekach nie powinno się karmić dziecka. Nie poinformowano mnie, że Lilka miała szyjkę owiniętą pępowiną, co oznacza, że gdyby czekali jeszcze choćby kilka godzin, bardzo prawdopodobne, że doszłoby do tragedii.

Takich historii, jak twierdzi Martyna, jest mnóstwo. – Często zdarza się, ze pomimo wskazań do porodu, lekarze odsyłają kobietę do domu. W jednym przypadku kobiecie odeszły już wody płodowe, a i tak kazali jej jechać do domu. Potem okazało się, że ona i jej dziecko mieli zakażenie krwi. Jeden z moich znajomych stracił dziecko, bo lekarze czekali z porodem 2 tygodnie po terminie.

Ciąg dalszy wkrótce nastąpi.

 

Fot. freeimages.com

 

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

You may also like

Czy prosty test genetyczny COLOTECT zastąpi kolonoskopię?

Laboratorium Novazym i Państwowy Instytut Medyczny MSWiA w Warszawie rozpoczęły badanie porównujące skuteczność testu genetycznego COLOTECT z kolonoskopią.